Niezliczona
jest ilość pytań, na które nie znamy odpowiedzi. Rodzimy się, by być skazanym
na życie, co do którego nie możemy mieć żadnej pewności. Nikt nie wpisuje w
naszą świadomość informacji, dotyczących tego, co najbardziej nas nurtuje. Od
zawsze towarzyszy nam jeden wyraz. Powtarzający się nieustannie. Odbijający się
od ścianek naszej czaszki. Miotający się w naszym umyśle. Czasami wypowiadany
na głos, zawiera w sobie więcej bólu i emocji, niż tysiąc innych słów,
zebranych razem, tworzących sensowne zdania.
Dlaczego?
Nigdy
wcześniej to słowo nie brzmiało w moich ustach bardziej żałośnie. Nigdy
wcześniej nie rozdzierało z taką siłą mojej duszy. Towarzyszący temu ból,
paraliżował ciało i umysł. I nikt nie był w stanie odpowiedzieć mi, dlaczego…
Dlaczego,
po tym wszystkim, ktoś lub coś, jakkolwiek nazwać śmierć, mi Cię odebrało? Dlaczego los ofiarował mi taką ilość
szczęścia, by potem z największą brutalnością mi to wyrwać z rąk? Dlaczego
musiałam bezradnie patrzeć, jak osoba, w której pokładałam wszystkie swoje
nadzieje, darzyłam całą swoją miłością, umiera? Dlaczego, dlaczego, dlaczego… Dlaczego, nikt nie jest w stanie mi
tego racjonalnie wytłumaczyć. Zagłuszyć wciąż kotłujących się w mojej głowie
myśli?
Patrzyłam w Twoje oczy, gdy zanikał
w nich blask. Patrzyłam w nie, gdy uchodziło z Ciebie życie. Dostrzegałam w
nich każdą naszą wspólnie spędzoną chwilę. I byłam przekonana, że już nie może
być gorzej. Że to właśnie te uczucia będą najstraszliwszymi w moim całym życiu.
Nie mogłam mylić się bardziej. Jeśli ktokolwiek myśli, że najgorszą rzeczą,
która może go spotkać, to bezradne patrzenie na śmierć ukochanego człowieka,
niech poczeka. Niech poczeka na moment, w którym Jego już nie będzie. Na pierwszą sekundę, w której świadomość
zderzy się z rzeczywistością. Żadną skalą nie będziesz w stanie zmierzyć siły
tego zderzenia. A Twój umysł nie będzie potrafił zrozumieć. Bo, jak można zrozumieć…
Jak pogodzić się z tym, że już nigdy więcej Cię nie zobaczę? Że nigdy więcej
nie będziesz dla mnie bardziej fizyczny, niż byłeś w ostatnich chwilach swojej
egzystencji..?
Twój zapach, ciepło Twojej skóry,
Twój głos, Twój dotyk… Cały Ty, z chwili na chwilę, pozostaniesz jedynie
nienamacalnym wspomnieniem. Prochem rozrzuconym na wietrze. A ja będę żyła w
strachu. Przerażenie będzie mnie budziło i usypiało, każdego kolejnego dnia.
Będę bała się, że zapomnę. Zapomnę, jak brzmiał Twój szept, jak smakowały Twoje
usta, jak czuły był Twój dotyk. Zapomnę i w żaden sposób nie będę mogła już
nigdy tego odtworzyć na nowo. Stracę ostatnie, co mi po Tobie pozostało, wspomnienia. Pozostanie sam ból i niekończący się żal.
Pamiętam dzień, w którym przyszedłeś
do mnie, by powiedzieć mi, że musisz odejść, choć wcale tego nie chcesz. Twój
wyraz twarzy mówił wszystko. Od zawsze potrafiłam czytać z Ciebie, jak z
otwartej księgi i wtedy, po raz pierwszy, nie chciałam posiadać tej
umiejętności. I choć mówiłeś, że nie ma już nadziei, ja wierzyłam. Do samego
końca wierzyłam, że wydarzy się cud. Modliłam się do Boga, błagałam, by mi
Ciebie nie odbierał. Dlaczego mnie nie
posłuchał?
Byliśmy sobie przeznaczeni. Zostałeś
zapisany na karcie mojego życia, nim jeszcze się spotkaliśmy. Dwie bratnie
dusze, uzupełniające się wzajemnie. Zupełnie, jakby ktoś przekroił na pół,
cholerne jabłko. Tak bardzo perfekcyjni. Tak bardzo sobie oddani. Szalenie
zakochani, szczęśliwi, pełni nadziei. Tworzyliśmy razem coś wspaniałego,
niezwykłego. To nie zdarza się codziennie. Byłeś moim największym prezentem od losu. Darem od Boga… Moja
wdzięczność nie miała końca. Naprawdę byłam wdzięczna. Pamiętałam każdego dnia, jak wiele to dla mnie znaczy.
Nigdy nie zapominałam, że mam za co
dziękować. A mimo to… straciłam wszystko. Tak po prostu…
Jestem rozdarta. Rozgoryczenie
skłania mnie do myśli, że chciałabym móc nigdy Cię nie odnaleźć w swoim życiu.
Byś Ty, nigdy, nie odnalazł mnie. To egoistyczna próba uchronienia się przed
cierpieniem. Natomiast miłość do Ciebie… ona zawzięcie przypomina mi o naszych
najpiękniejszych chwilach. O szczęściu, jakie mi dawałeś swoją osobą. I za nic
w świecie nie chciałabym z tego rezygnować.
Bałeś się. Nie chciałeś odchodzić,
nie wiedząc, dokąd trafisz. Nie wierzyłeś nigdy w istnienie Boga. Nie
odczuwałeś strachu przed śmiercią, dopóki nie dotarło do Ciebie, że naprawdę w
nic nie wierzysz, że naprawdę nie czeka na Ciebie żadna nadzieja. Przeraziła
Cię perspektywa nicości. Nagle miało Cię nie być… Miałeś przestać istnieć i nie
trafić już nigdzie… A ja czuwając przy Tobie, bałam się tego razem z Tobą. Choć
wiedziałam, że po śmierci coś zawsze na nas czeka… ufałam, że na Ciebie
również. Mimo to, strach nie ustępował… Bo przecież, ile razy nasze nadzieje
rozpryskiwały się w powietrzu, niczym mydlane bańki…? Nie potrafiłam Cię w tym
wesprzeć.
Na Boga… umierałeś, odchodziłeś na
zawsze… Jak mogłabym być w takich chwilach silna, na tyle silna, by dać Ci
wystarczające oparcie. Nie mogę tego znieść, nie potrafię poradzić sobie z
istnieniem śmierci. Nie jestem w stanie pogodzić się z Twoim odejściem… Jestem bezsilna… Jak wtedy, gdy powiedziałeś mi, że
zostało nam tylko kilka tygodni. Kilka tygodni! Powiedz mi… czym jest ten czas
w odniesieniu do reszty mojego życia… życia bez Ciebie..?
Obiecywałeś, że zawsze będziesz przy
mnie, że zawsze będziesz mnie chronił i kochał. Dlaczego nie mogłeś dotrzymać
słowa…? O mój Boże, dlaczego jakakolwiek siła pozwoliła Ciebie mi odebrać…
Tęskniłam kiedy wyjeżdżałeś czasem na
kilka tygodni, miesięcy… Tęskniłam szalenie mimo tego, że godzinami
rozmawialiśmy przez telefon, widzieliśmy się na Skype… Tęskniłam choć każdego
wieczoru mogłam słyszeć od Ciebie, jak bardzo mnie kochasz… tęskniłam choć
wiedziałam, że już niedługo znowu się zobaczymy. Znowu poczuję Twój zapach,
dotknę Twoich ust, utonę w Twoich ramionach. A teraz…. Teraz… Nagle nie mam
tych wszystkich możliwości. Nie zadzwonisz, nie usłyszę Twojego głosu, nie
zobaczę Twojej idealnej twarzy… Wiem… Wiem, że już nigdy do mnie nie wrócisz.
Miejsce obok mnie jest puste.
Pościel po Twojej stronie łóżka chłodna… Nikt nie śpiewa pod prysznicem, nikt
nie hałasuje rano w kuchni, nikt nie potyka się o moje buty w przedpokoju… Noce
i dni stały się zimne, niechciane przeze mnie. Marzę, by żaden kolejny dzień i
żadna kolejna noc, nie nadchodziła już nigdy. Tak jak Ty nigdy więcej nie
otulisz mnie do snu, jak nigdy więcej nie uciszysz kołaczącego w piersi serca,
w trakcie nocnego koszmaru, tak jak nigdy nie obudzisz mnie czułym pocałunkiem
i nie będziesz krzyczał od samego progu, że wróciłeś do domu…
Cały czas siedzę wpatrując się
zawzięcie w drzwi, które nigdy się nie otwierają. W których nigdy nie mogę
ujrzeć Ciebie. Patrzę i nie widzę. Czekam… Czekam, choć nie mam już na kogo. I
za każdym razem, uderza mnie
rzeczywistość. Nokautuje jednym ruchem. Upadam… upadam i nie mogę się podnieść. Potrzebuję Twojego
ramienia… dłoni, którą do mnie wyciągniesz, by mi pomóc. Nie mam siły zrobić
tego sama. Nie potrafię wykrzesać w sobie już nawet odrobiny nadziei na to, że
cokolwiek ma jeszcze jakiś sens… Ty nim byłeś. Byłeś moim sensem. Jesteś nim…
Gdybyś
tu mógł być jeszcze na chwilę… Gdybyś zobaczył, jak się rozpadam, potrząsnąłbyś
mną mocno, okazał swoją złość. Bo przecież nie wolno mi się poddawać. Nie wolno
mi się poddawać… Masz walczyć, mówiłeś. Walczyć o siebie, o swoje marzenia.
Walczyć, nawet, gdy mnie już nie będzie. Chciałabym móc teraz przywalić Ci
za te słowa… Całkowicie nie miałeś pojęcia, o czym mówisz. Nie masz pojęcia…
Ciebie
już nie ma. Utraciłam Cię na zawsze… Pozostało mi jedynie gnębiące uczucie, że
już nigdy nie zobaczę ukochanej osoby. Świadomość, że odszedłeś zabierając ze
sobą moje serce. Część mojej duszy. Zostało mnie tak niewiele. I tak niewiele
mnie musi dalej iść przez życie…
Jakie
są szanse na przetrwanie, kiedy nie pozostaje już nic..? Kiedy umiera nawet
nadzieja… Mawiają, że właśnie ona umiera, jako ostatnia. A co z miłością?
Dlaczego miłość we mnie, do Ciebie, wciąż żyje? Czy może być coś gorszego od
kochania bez grama nadziei..? Być może tylko dzięki uczuciom do Ciebie,
potrafię jeszcze złapać oddech. Być może, dlatego jeszcze potrafię podnieść się
z łóżka. Karmiąc się każdego dnia, wspomnieniami… Przeszłością, która pożera
moją przyszłość.
Bo
ta prawdziwa, jedyna miłość zdarza się tylko raz. Nie ma dwóch przeznaczeń,
kolejnych szans. Każde następne uczucie jest tylko wypełnieniem, pozostałej
pustki. To trochę, jak sprężone powietrze w pojemniku. Coś w nim się znajduje,
ale nie możesz tego dotknąć. W ten sposób, może ktoś jeszcze kiedyś, stanie na Twoim miejscu,
u mojego boku. Może dla niego będę wszystkim, tak jak Ty jesteś dla mnie. A on
będzie moim sprężonym powietrzem… atrapą miłości, wypełniającą moje puste
serce.
Kiedy
nie pozostaje już nic, zamykam oczy, by móc zobaczyć Cię jeszcze przez chwilę,
nim znikniesz na wieczność…